środa, 19 stycznia 2011

Srebrzyste bóstwa...

A ja stanę po stronie Fitzgelalda. Już w starożytności wypracowano kilka modeli piękna – piękno idei (piękno duchowe, każące nam być godnym, moralnym, kierować się wartościami dobra i prawdy) oraz piękno zmysłowe (czysto wizualne, kontemplacyjne oparte o zasady harmonii). Fitzgerald bezsprzecznie uwodzi materią. Rzeczywistość kusi i oczarowuje. Postaci pławią się w królestwie iluzji, a na czele maskarady kroczy wypacykowana i zaślepiona uczuciem kukła Gatsby’ego. Kobiety – piękne głuptaski – pomimo całego tego bezmyślnego blichtru wydają się bardziej świadome – rezygnacja z siebie dla upijania się beztroskim życiem, jest pozorna, bo ostatecznie to i tak one triumfują (jakkolwiek zepsute, czy niemoralne ich zachowanie by się nie wydawało). Dlatego nie próbujmy pod przezroczystościami i nietrwałością ich zmysłowego piękna dopatrywać się przebłysku idei – niech wystarczy nam ich lśnienie. Pozwólmy, by w ich głosach dźwięczały pieniądze, by ich leniwe ciała, niczym srebrzyste bóstwa poddawały ciężar swoich białych sukien śpiewnym powiewom wentylatora i udajmy, że pod tą mglistą i pastelową powłoką kryje się jakaś głębia. Warto – dla samej rozkoszy zmysłów. Malarskość języka Fitrgeralda jest iście impresjonistyczna – może kobiecej rzeczywistości brak u niego racjonalizmu i duszy, ale za to posiada ona hipnotyzujące światło i blask.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz