niedziela, 20 lutego 2011

Antygona: Przed prawem/poza prawem

Tekst Mizielińskiej przypomniał mi o eseju "Żądanie Antygony", w którym Judith Butler reinterpretuje bezkompromisowe wystąpienie bohaterki, przedstawiając je w nieco innym świetle niż szkolna lektura. Antygona domaga się przyznania jej prawa do głosu w sprawach politycznych. Aby wypowiedzieć się/zaistnieć na forum jako obywatelka,uzurpuje sobie prawo do języka, który do niej nie należy. Jej występ nie jest zwykłym buntem uciśnionych, ale skandalem/ekscesem spowodowanym jej totalnym wykluczeniem z porządku symbolicznego. Na takie osoby jak ona (młoda dziewczyna, pozbawiona opieki mężczyzny, córka Edypa z jego kazirodczego związku, "skażona" przez własną historię, etc) nie ma po prostu miejsca. Zastanawiam się czy osoby, dla których nie przewiduje się dzisiaj oddzielnych toalet, nie zajmują dokładnie tej samej pozycji co Antygona.

Niestety, nie działa...

Bardzo żałuję, że nie wystarczyło czasu, by omówić na zajęciach powieść Gruszeckiej, polskiej V. Woolf ;-) . Zamiast niej - Colette, ze swoją galerią postaci, wśród których najbardziej irytującą jest ona sama. Autorka-narratorka nawet przez chwilę nie schodzi z pierwszego planu, zazdrośnie wpycha się nam przed oczy ze swoimi sądami i banalnymi uwagami, przesłaniając czasami prezentowaną postać. Wszystko to w oparach opium i nadmiarze pudru. Jedyną ciekawa rzeczą (poza wstępem)są jej reakcje i opinie o wysłuchiwanych historiach, które faktycznie odwracają uwagę od innych bohaterów, ale za to mówią sporo o samej Colette i jej własnych upodobaniach erotyczno-zmysłowych. Myślę, że poza Gruszecką ciekawsza byłaby Rachilde.

Słowo o Foucault-cie. Na koniec.

Po tych kilku miesiącach genderowania, na zakończenie mojej spóźnionej działalności blogerskiej- wracam do Foucaulta. Do jego "Historii seksualności", do rozdziału "Prawo śmierci i władza nad życiem", właściwie do ostatnich akapitów tego tekstu.

Przy wysoce rozwiniętej teorii Foucaulta w odniesieniu do seksu, seksualności, urządzenia seksualności i stosunku tego wszystkiego do władzy, w pewnym momencie (a właściwie nawet nie jednym) stwierdza on z zaplanowanym zdziwieniem, że staliśmy się obiektami królowania seksu. I bynajmniej nie chodzi tu wcale (a może nie wyłącznie) o bycie obiektem w urządzeniu seksualności, ale o intelektualne "królowanie seksu", o czas, zapał, zaangażowanie i wysiłek, który wykonaliśmy i, jak widać, wykonujemy nadal w pogoni za pojęciem seksualności.

Od genderowych do queerowych struktur. Od płci biologicznej i kulturowej, do transgenderowców. Od Freudowskiego odkrycia podmiotowości płci do dzisiejszego uciekania od tożsamości seksualnej. Nieustannie nas to zajmuje i trapi.
"Jak na ironię urządzenie to utwierdza nas w przekonaniu, że chodzi o nasze wyzwolenie". (powtarzam za Foucaultem bo to piękne na zakończenie ;)

karola kuszlewicz

Afirmowac przygodnosc queeru (Mizielińska)

Mizielińska w "Poza kategoriami..." podsumowuje te "kilka uwag na temat teorii queer" swoistym nakazem Judith Butler, żeby afirmować przygodność terminu, przygodność queeru.

Konstrukcja teoretyczna queeru wydaje mi się być ambitna i słuszna. Potrzebna. Uzupełniająca przestrzeń. A właściwie ją wypełniająca. Założeniem przecież było nie tyle stworzenie miejsca dla tych, którzy nie zmieścili się w lesbijskim czy gejowskim ruchu, nie wyodrębnienie kolejnej definicji, którą można byłoby oddzielać od pozostałych, ale odnalezienie i nazwanie przestrzeni różnorodności. Której jedynymi cechami miała być nie-normatywność.

Bolesne jest jednak zdanie Mizielińskiej, która stwierdza, że w przypadku queeru mamy niestety "do czynienia z przepaścią pomiędzy badaczami a obiektem badań". Po przeczytaniu tego krótkiego tekstu pierwszą refleksją, jaką popełniłam, była konstatacja,że queer to utopijna ideologia, która pozostanie bardziej nazwą niż faktycznym stanem rzeczy. Z jednej strony jej założeniem i celem samym w sobie jest jej płynność, nie określanie granic, jest jej dostępność- i te cechy gwarantują jej wolność. Z drugiej zaś strony mam wrażenie, które wynika nie z wiedzy na temat queeru, a ze spontanicznej logiki, że właśnie ta płynność, niedookreśloność, to rozlanie w przestrzeni jest największym zagrożeniem queeru. A właściwie zagrożeniem bywają sami queerowcy, którzy chcą miejsca/ nazwy/ punktu odniesienia, które ich obejmuje swym zasięgiem i z którym mogą się utożsamić, a jednocześnie podkreślają, że queer istnieje z potrzeby wyjścia ponad grupową tożsamość.

Mam wątpliwości, czy queer w kontekście indywidualnej jednostki spełnia swoje zadanie. Czy w ogóle zadanie, które postawiono przed queerem jest możliwie do spełnienia? Z jednej strony zadanie wyjścia poza schemat grupowej tożsamości seksualnej na rzecz formacji bez oczywistych granic, z drugiej zaś- pozostania punktem odniesienia, w którym odnaleźć mógłby się każdy z drastycznie różnych od siebie nawzajem queerowców.

Czy w ogóle istnienie takiej luźnej formuły, niezobowiązującej do samookreślenia człowieka wystarcza indywiduum? Prędzej czy później muszą zabrzmieć głosy tych, którzy są bardziej queerowcami od tych którzy są nimi mniej, musi zacząć formować się tożsamość grupowa, a potem wykluczenie tych do niej mniej przystających...co w rezultacie z pierwotną ideą queeru niewiele ma wspólnego.

A tak na marginesie. Byc może przeciętny queerowiec jest dalece dojrzalszy ode mnie i przetrwa próbę czerpania satysfakcji z przynależenia do grupy, która nie określa ram przynależności, identyfikowania się z nią bez manifestowania (lub choćby poczucia) tożsamości seksualnej. Zgodnie jednak z tym co przywołuje Mizielińska (powołując się na Butler)i ja mam szanse zostać poddana takiej próbie, bo "to, co wykluczone zawsze w końcu powraca i niszczy owo fałszywe pragnienie spójności". Kto wie, kto wie...

karola kuszlewicz

sobota, 19 lutego 2011

Homo- nie wiadomo...(Sedgwick)

Tezy, że społeczeństwo homofobiczne opresjonuje kobiety, już dowiedziono. Przekonywano nawet w dość pospolitym dyskursie, ze homofobia i opresjonowanie kobiet ma te same źródła. Źródła leżące w patriarchalnym,a tym samym heteronormatywnym społeczeństwie. Sedgwick z geometryczną konsekwencją przewraca tę logikę do góry nogami. W rezultacie dowiadujemy się, że to "gniecenie" kobiet nie ma nic wspólnego z "gnieceniem" homoseksualistów. Że gdyby przeniosły (kobiety) się w czasoprzestrzeni do starożytnej Grecji byłyby również „ugniatane”- po pierwsze przez mężczyzn, po drugie przez męski patriarchat, po trzecie- przez patriarchalną męską homospołecznosc.
Seksualność pozostaje w tej strukturze najbardziej ruchoma. Zależy od miejsca i czasu jej wykonywania. I wcale nie jest decydującym czynnikiem układu władzy.

Punktem wyjścia są "mężczyźni promujący mężczyzn". Dopiero w ramach tej społeczności mężczyźni mogą kochać siebie nawzajem lub ostentacyjnie wyrzekać się tej miłości. Ich seksualność jest jednak drugorzędna w kontekście statusu kobiety.
Co więcej- to nie źródła homofobii i opresjonowania kobiet są wspólne i przeciwstawione patriarchatowi. Wspólny mianownik mogą za to nosić homofob z homoseksualistą i homoseksualista z homofobem, bo wywodzą się z tej samej męskiej patriarchalnej figury, w której nieodmiennie panują te same zasady dystrybucji władzy. Męska heteronormatynośc wcale nie jest warunkiem koniecznym patriarchatu. A seksualność, to tylko kwestia zbiegu kilku okoliczności.

karola kuszlewicz

Mizogyniczny charakter nazistowskiej homofobii, czyli dekonstrukcja mitu sojuszu feministyczno-gejowskiego.

W swoim tekście Sedgwick pokazuje nieciągłość pomiędzy pojęciem "homoerotyzmu" a "homospołecznego" wskazując tym samym na potrzebę rozdzielenia obydwu terminów. Konsewkencją takiego rozróżnienia, jest zerwanie sojuszu gejowsko-lesbijskiego i obalenie mitu o jego naturalniej, historycznie zasadnej podstawie. Mimo zbieżnośći interesów obydwu ruchów, na przestrzeni historii odnaleźć można równie wiele rozłamów i odmiennych doświadczeń kobiet-lesbijek i mężczyzn-gejów. Chociaż sama Sedgwick w swoich rozważaniach chciała skupić się na badań literaturoznawczych i analizie tekstów literackich, to nieciągłość pomiędzy pozorną wspólnotą feministyczną i antyhomofobiczną obecna jest także w przemianach społecznych i wydarzeniach historycznych. Momentem szczególnym, gdzie wyżej wymienione napięcia są bardzo wyraźne, może być analiza ról społecznych kobiet i homoseksualnych mężczyzn w nazistowskich Niemczech. Już sama penalizacja stosunków homoseksualnych pomiędzy mężczyznami przy jednoczesnym założeniu niemożliwości kobiecego homoseksualizmu wskazuje na odmienność doświadczeń homoseksualnych kobiet i mężczyzn. Jeszcze większa nieciągłość wyłania się natomiast z porównania pomiędzy rolą społeczną przypisywaną kobietom, gdzie tożsama ona była wyłącznie z rolą żony i matki a skazywaniem i penalizacją mężczyzn homoseksulanych. Odmienne doświadczenia tych dwóch grup, przy szczegółowej analizie ujawiniają brak konsensusu i genetycznego pokrewieństwa, wskazując na mizogyniczny charakter nazistowskiej homofobii.

Frankenstein. Narodziny potwora przez wymknięcie się definicjom.

W zapisie swojego performensu, Susan Stryker, tworzy paralelę pomiędzy postacią Frankensteina a transseksualizmem, w jednym i w drugim przypadku eksponując nienaturalność i kreacyjność tak stworzonych ciał. Ciało potwora, wypeparowane, pełne niepasujących do siebie części i w konsewkencji obrzydliwe; oraz ciało transseksualne gdzie spotykają się męskie i żeńskie organy płciowe, a nawet, o zgrozo, te wciąż pomiędzy, przechodzące dopiero z męskości w kobiecość. Obydwa ciała, wymykają się kategoriom, zawieszone pomiędzy binarnymi płciami są niemożliwe do scharakteryzowania a w konsekwencji nie są normalne, o czym dosadnie mówi przytaczana przez Stryker Filisa Vistima w swoim pamiętniku. Filisa jest nienormalna i jest potworem, ponieważ wymyka się kategoriom.
Podobnym monstrum, tkwiącym pomiędzy binarnymi opozycjami płci, jest Piotr Włast, który odrzucając dziewczęce sukienki, rękawiczki i kapelusików pęki z Marii Komornickiej, zmienia się w Piotra Własta. Jego przemiana nie polega jednak tylko na crossdressingu, Włast decyuje się na przerażającą ingerencję we własne ciało, wyrywywając sobie wszyskie zęby, co ma dopełnić aktu przejścia. Pozostając w okaleczonym, kobiecym ciele określa siebie jako męźczyzne, w ten sposób dekonsruując opozycyjny i oczywisty układ płci. Podobnie jak Frankenstein, wydaje się być potworem złożonym z różnych, nieprzystających części, gdzie na jednej rozciągłości spotkać może się męskość i kobiecość.
Stryker porównująć transseksualne ciało do ciała monstrum, obnaża zastaną binarną opozycję płci i dekonstruuje ją. Płeć, okazuje się być butlerowskim performensem, wciąż odtwarzanym i odgrywanym, co autorka podkreśla także w formie swojej wypowiedzi, która przecież jest zapisem jej własnego performensu, wypowiedzi potwora.
Marta Dymek

czerń, biel i wszelkie odcienie szarości

Kiedy Kim urodziła dziecko, pierwszymi słowami, jakie usłyszała od lekarzy były: „To dziewczynka”. Jest dla nas tak naturalne, że te właśnie słowa słyszymy po narodzinach naszych dzieci, że nie wyobrażamy sobie innego przebiegu spraw. W końcu same jesteśmy ciekawe płci naszego dziecka. „Dziewczynka” lub „chłopiec” – to jednak wyłączne możliwości. Decyzja o naszej tożsamości zapada w pierwszej sekundzie naszego życia, podjęta przez lekarza na podstawie wyglądu naszych zewnętrznych organów płciowych, i determinuje całe nasze przyszłe życie. Płeć to przecież podstawowa i pierwsza kategoria charakteryzująca ludzi. Stryker pokazuje w swoim tekście, jak wielu problemów z postrzeganiem własnej tożsamości przysporzyła jej ta źle podjęta decyzja. Okazuje się, że płeć nie wystarcza do określenia swej tożsamości – w oczach swoich i tych, którzy na nią patrzą, jest ona kobietą, mężczyzną, lesbijką, transseksualistką, matką, ojcem – ona sama się w tym gubi. Okazuje się, że to, wydawałoby się najbardziej binarne kontinuum, jakim jest płeć, nie jest tak spolaryzowane, jak mogłoby się wydawać.

piątek, 18 lutego 2011

gender trouble

Ostatnio przeczytałam styczniowy numer Neurokultury. W zasadzie niezwykle zainteresował mnie jeden artykuł - "Gender Trouble" I. Koczkodaj. Stwierdza ona, że: "Badania genderowe tymczasem chętnie zagarniają biografię pisarza dla swoich potrzeb - przykładem chyba najwyrazistszym w literaturze polskiej jest Maria Komornicka, której odczytywana zwykle w kontekście zmagania się z własną płciowością biografia zaczęła przysłaniać rzeczywistą wartość dorobku artystycznego autorki Biesów." Niezwykle zastanowiło mnie to stwierdzenie. Szczególnie dlatego, że według tego rozumienia badania nad literatury powinny wyłącznie uwidaczniać jakiś twór zwany "rzeczywistą wartością dorobku artystycznego". Zastanawiam się, jak można w ogóle ją ukazać, a ponadto denerwuje mnie wymaganie od nauki odsłonięcia pewnych stabilnych, nienaruszalnych prawd. W momencie, gdy nadchodzi gender, to ponieważ odsłania on umowność trwałości, zarzuca mu się bycia swoistą "głupotką", zajmowaniem się błahostkami, rzeczami zbędnymi i niepotrzebnymi, bo nie odzwierciedlającymi absolutu.

Maria Komornicka/Piotr Włast

Utwór ,,Panie i ja" pokazuje po krótce wydarzenia życia Marii Komornickiej, w tym jej symboliczne przekształcenie w mężczyznę: Piotra Własta, jakie miało miejsce pewnej nocy w hotelowym pokoju w Poznaniu(,,Wprawdzie ja już w spodniach..."). Przekształcenie to wyraziło się w rekwizytach i języku: Maria Komornicka zamieniła garderobę damską na męską i zaczęła mówić o sobie, używając męskiej formy czasowników oraz zażądała , by zwracano się do niej przez jej nowe męskie imię. To było jej ,,dorodzenie", które zależało tylko od niej. Myślę, że nie potrzebowała medycznych zabiegów zmiany płci, które tworzą ciała niedoskonałe, dla których definicji nie ma, których istnienie zależy od powołujących je do życia chirurgów; ciał, których los-jak pisze Susan Stryker- przypomina trochę historię Frankensteina. Transgresja Marii Komornickiej miała wymiar nie cielesny, lecz metafizyczny, była elementem ewolucji psychicznej, której przeobrażenie się w mężczyznę nie zakończyło. Ponad 20 lat po owej nocy poznańskiej Komornicka pisała:,, Ponieważ płeć jest fazą w człowiczeństwie, płeć może się zmieniać...i może znikać całkowicie, ustępując fazom mniej znanym a bardziej niebiańskim". Przeraża takie skonstruowanie kultury, stosunków społecznych, że Maria Komornicka musi powziąć przekonanie, że będąc kobietą nie może wyzyskać pelni swoich możliwości intelektualnych i duchowych i stanie się mężczyzną jest dla niej naturalnym etapem rozwoju. Smutny jest powtarzany przez nią w utworze refren:,, Panie i ja". Już jako Piotr włast znalazła się w szpitalu psychiatrycznym na oddziale kobiecym, z istotami, których nie ceniła. Refren pokazuje, że była fizycznie wraz z innymi kobietami, a jednak osobno. Jakby symboliczne przekształcenie się w mężczyznę nie wystarczyło, by wejść do świata męskiego, zaś Komornicka nie czuła już, że przynależy do świata kobiet. Dla mnie słowa ,,panie i ja" są świadectwem ogromnej samotności, braku przynależności.

czwartek, 17 lutego 2011

CHOŁUJ- once again.

Soooory, że tak może wygrzebuję "starocie" naszych zajęć, ale jako, że jest to mój ostatni wpis, chciałam co nieco podsumować w związku z nazwą naszych zajęć, mianowicie "gender studies". Jak pamiętam, ktoś tam już kiedyś poruszył ten temat, a propos women's studies... no więc tak, zgadzam się, że dobrze jest jak mówimy na zajęciach zarówno o kobietach i mężczyznach, że te studia mają jednak gender w nazwie, i to, że ta świadomość wciąż wzrasta, bo Warszawa, jak wiadomo, walczy o kulturalną stolicę Europy w 2016 roku... no cóż długa droga przed nami ;P
W Nowym Wspaniałym Świecie, a propos walentynek, odbywały się spotkania w ramach festiwalu równości. Jedno spotkanie było poświęcone dyskusji nad warszawską kulturą queer w kontekście starań o tytuł ESK 2016. Dla mnie to wszystko trochę takie dziwne,bo jakie Warszawa ma szanse na bycie stolicą kulturalną, jeśli parady równości prezydentowa miasta omija szerokim łukiem.
My na 2016 rok będziemy gotowe, a reszta Warszawy?

gender-historycznie, czyli walka Scott

Słowo gender, bez swego polskiego odpowiednika stwarza wielu ogromne problemy przyswojenia tego zagadnienia, jednakże nie jest to jedyny powód. Wydaje mi się, że wielu osobom jest to wręcz "na rękę", gdyż tak naprawdę wiele historycznych przedstawianych nam kobiet zyskałoby nowy punkt widzenia. Nie chcę twierdzić, że niechęć do słowa gender i jego dookreślenia jest spowodowana spiskiem, ale dlaczego wciąż tak wielu się broni przed próbą zrozumienia, że inaczej spojrzymy na wiele kobiet historii, jeśli przesiejemy ich życie/twórczość przez sitko gender. Jednak zanim do tego dojdzie,wszyscy/większość musi pojąć istotę samego słowa gender.

Colette, ołł jeee!

Gdy tak sobie czytałam Colette, w pewnym momencie pomyślałam - dzięki, dzięki za gendery!!! kto wie, może nigdy bym sama na tę pozycję nie wpadła?! Książka-cudo! na tamte czasy odważna, dziś prawdziwie wolna. Wiem jednak, że nie wszyscy mają takie same odczucia, dla jednych nudna, dla innych swawolna, jeszcze dla innych zgłębiająca "seksualne podziemie". Ja czytałam tę książkę lekko i z czystą przyjemnością, jak również "Strach przed lataniem" Ericy Jong, gdzie sama Erica wspomina o Colette. Wiele osób poleca tę lekturę latem, gdy ciepło, gdy miło i lekko, a wszystko jakoś nam tak łatwiej i zgrabniej wychodzi...chyba już wiem dlaczego.

Włast

Strasznie smutne. Nawet nie smutne.Rozpacz za słowami.Do wielokrotnego czytania.I nie chodzi o brak czytelności miejscami. Jest coś przejmującego w przyswajaniu takich rzeczy via oryginalny zapis. Stają się bardziej prawdziwe?Trochę, jakby podglądało się,patrzyło na kogoś kto nie wie,że jest obserwowany.Kogoś straszliwie samotnego.ech.
Uzupełniająco polecam tekst Lidii Ostałowskiej pt. „Przemiana” publikowany w Wysokich Obcasach w październiku 2007 a ostatnio wydany w zbiorze „ Kobiety które igrały z bogami” sygnowanym przez W.O.

Malwina

Colette.nudne, nienudne

Przebrnęłam. I gdyby nie konieczność napisania czegoś więcej pozostawiłabym to za cały komentarz.Nie znam Colette.Kupiłam tę książkę jakiś czas temu i nie zdziwiłam się, gdy znalazła się w pozycjach lektur na zajęcia. Kupiłam po przeczytaniu obwoluty cytującej Marię Janion, Ericę Jong i Andre Gide'a, i po fragmentach ze wstępu pani profesor/profesory Janion. Przedmowa jest ciekawa, syntetyczna i analityczna zarazem, wydobywa to,co istotne. Sama książka jest przegadana, nieszczera, sentymentalna, nudna, dodatkowo zawikłana językiem niejasnym i pretensjonalnym. Podmiot mówiący, sama Colette, feruje wyroki i wnioski, które są czasami irytujące w uzurpowaniu sobie prawa bycia prawdami ogólnymi i powszechnymi. O ile tylko pamięta się, iż książka pisana była 80 lat temu i siłą rzeczy była nowatorska w samym temacie, to sposób mówienia staje się łatwiejszy do strawienia.. Być może stąd wynika mój brak zachwytu – pryzmat prawie 10 dekad jest dla mnie trudny do odrzucenia. Konkluzja banalna i uzurpująca sobie prawo bycia ogólną prawdą jest dla mnie taka, że ludzie zawsze są tacy sami w swych pragnieniach, namiętnościach, potrzebach i tragediach - zmienia się tylko percepcja społeczna, kulturowa , przyzwolenie i sposób wyrażania siebie.
Zaskoczył mnie ciepły ton opowieści o paniach z Llangollen. Naiwny zachwyt Colette osiągnął kulminację w deprecjonowaniu seksualności w ich związku a dywagacje na temat jak współcześnie wyglądałaby i zachowywała lady Eleanor są w złym tonie. Tym niemniej jest to fragment, który dla mnie broni, mimo sentymentalizmu, całość.

Malwina

środa, 16 lutego 2011

homospołeczność Sedgwick & mati-izm vs czarny lesbianizm Glorii Wekker

Segdwick, między innymi przez zaznaczenie, jak często (zwłaszcza męskie) homospołeczności są homofobiczne, podkreśla, że nie należy utożsamiać „homospołecznego” z „homoerotycznym”. Ja chciałabym jednak zauważyć, że proponowane przez nią kategorie „homospołeczności” i „męskiego/kobiecego kontinnum” są przydatne również do opisu różnego typu relacji homoerotycznych.
Świetne antropologiczne studia ukazujące zupełnie odmienne typy takich właśnie więzi między czarnymi kobietami stanowią prace Glorii Wekker: „Mati-ism and Black Lesbianism: Two Idealtypical Expressions of Female Homosexuality in Black Communities of the Diaspora” i „Politics of Passion”. Autorka porównuje dwa idealne typy praktyk: lesbianizmu i mati-izmu (mati-ism, mati work), będących podstawą różnych kobiecych społeczności. Zdaniem Wekker, partnerki mati wykazują lesbijskie zachowania, podczas gdy lesbijki mają również lesbijskie tożsamości. Samoidentyfikacja tych pierwszych jest socjocentryczna, płynna, niezależna od praktyk i preferencji seksualnych, a tych drugich – indywidualistyczna, egocentryczna i stała. Ponadto partnerki mati przejawiają względem siebie mniejszy egalitaryzm niż czarne lesbijki; często występuje między nimi duża różnica wieku. Co więcej, u podstaw tworzenia lesbijskich wspólnot tkwi zazwyczaj polityczny wybór, protest wobec seksizmu i homofobii, podczas gdy społeczności mati są widziane przez ich członkinie jako budowane ze względu na bezpośrednie osobiste korzyści.
Wekker, krytykując postrzeganie czarnego lesbianizmu jako jedynego modelu relacji erotycznych między kobietami i narzucanie w jego ramach stałej, znormalizowanej lesbijskiej tożsamości, obawia się również wyparcia mati-izmu przez ten wspierany przez prawo (holenderskie, w polskich realiach „wspieranie lesbianizmu przez prawo” brzmi, rzecz jasna, absurdalnie) i uznawany za bardziej nowoczesny model.

wszystko jest relatywne...

Tekst Stryker to smutna, bolesna lektura. Obcość i wykluczenia par excellence. Bez ucieczki, obcym jesteś sobie, we własnym ciele.
W jednym z odcinków serialu 'Miami Ink' pojawiła się para. Mężczyzna poprosił o wytatuowanie ryby na plecach. Efekt był naprawdę piękny. Na końcu odcinku klient wyjaśnił, że poprosił o rybę tego właśnie gatunku, ponieważ w ciągu życia zmieniają one płeć. Tak jak on – na pierwszy rzut oka smagły macho z wąsem. Kiedyś był kobietą, teraz jest szczęśliwym mężczyzną żyjącym w szczęśliwym związku ze swoją wieloletnią przyjaciółką. Pamiętam, że oglądałam ten odcinek z uśmiechem na twarzy. Inne uczucia towarzyszyły mi przy oglądaniu dokumentu na temat albańskich kobiet, które żyją jak – a raczej jako – mężczyźni. Virgjinesha ubiera się jak mężczyzna, zachowuje się jak mężczyzna, a przede wszystkim – ma prawa i obowiązki mężczyzny. Osoby występujące w filmie przez lata zatraciły swoją kobiecość, piersi pozbawione staników stały się niemal płaskie, krótko ostrzyżone włosy, męskie zegarki. Zwróciłam jednak uwagę na gest z jakim jedna z tych kobiet-mężczyzn, siedząc z kolegami przy piwie, poprawiła obrus miękkim, pieszczotliwym wręcz ruchem dłoni. Decyzja o zostaniu virgjinesha nie należała do niej, a do losu. Ktoś musiał zająć się rodziną, ktoś musiał złożyć siebie w ofierze.
Promienny uśmiech mężczyzny od tatuażu, który dokonał wyboru i stał się wolny mocno kontrastował z transgenderowym smutkiem albańskich wiecznych dziewic. Do tego Stryker i jej mocny, trudny tekst. Sama nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. Według kabały, na początku stworzony został Adam Kadmon – praczłowiek, postać androgyniczna. Dopiero potem pojawili się dwoje, mężczyzna i niewiasta, poprzedzani przez istotę dwupłciową, pełną, idealną – stworzoną na obraz Boga. Co z niej zrobiliśmy? 

sensualność vs seksualność

Zmysłowy świat Colette poznałam jako niewinna dziewica, czytając do poduszki całą serię o Klaudynie. Zachwycałam się wszystkim – językiem (doskonałe tłumaczenie!), atmosferą, erotyzmem w wydaniu lesbijskim i heteroseksualnym. Cały 'aromat' tych książek robił na mnie wielkie wrażenie. Kiedy sięgnęłam po „Czyste, nieczyste” w pierwszej chwili pomyślałam, że już to wszystko gdzieś czytałam, że skądś znam te rozważania, te sytuacje, to napięcie. A potem na pytanie 'co czytasz?' bezmyślnie odpowiedziałam, że Anais Nin... Mocne skojarzenie, nie wiem na ile trafne, siedzi mi w głowie. Ale mamy do czynienia z Colette i mam wrażenie, że sposób w jakim pisała o seksualności przy okazji 'Klaudyny' był świeższy, bardziej odważny i wprost. Rzecz można uznać za tandetną, ale według mnie - bardziej wyrazistą. „Czyste, nieczyste” to dla mnie opowieść o zmysłach oraz o tym, jak bardzo jałowi czujemy się bez ich stymulacji. A zmysłowość języka, opisów w tym przypadku jest intensywna, na pewno bardziej dominująca niż sama akcja.  

przez pryzmat własnych doświadczeń

Poruszył mnie tekst Susan Stryker. Poruszył mnie szczególnie, dlatego, że sama na co dzień spotykam się z osobą transseksualną. A właściwie z jednym wielkim tabu, jakie ją otacza. Milczy on. Milczą wszyscy wokół, udając, że nic się nie stało. O tym się nie mówi. Nie ma tematu. Bo to wstyd? Bo nie ma o czym? Bo nie powinno się o tym rozmawiać?

A mi to omijanie tematu nigdy nie pasowało. Chciałam zapytać o wiele rzeczy. O to odczucie bycia „pomiędzy”. Odczucie nie bycia nikim naprawdę, do końca. Chciałam zapytać o gniew, o strach, poczucie odrzucenia. O samotność, obcość. Chciałam zapytać, ale nikt moich pytań nie chciał słuchać.

Z tego powodu tekst Susan Stryker był dla mnie odpowiedzią na wiele pytań, które od lat sama chciałam zadać. Ale ta otwartość w opisywaniu intymnych doświadczeń równocześnie otworzyła mi oczy na to, jaka byłam niesprawiedliwa w swojej ocenie. Ja, która wydawałam się sobie bardzo otwarta w swoich osądach i postrzeganiu problemów związanych z seksualnością i transseksualnością, płcią, homoseksualizmem. Ten tekst uwidocznił mi jeszcze wyraźniej, jak bardzo jesteśmy „uwikłani” w postrzeganie nas przez pryzmat swojej płci czy seksualności oraz patrzenie na świat przez opozycje męskie-kobiece, kultura-natura. Świat, w którym nie ma miejsca „potwora”.

stryker. dekonstrukcja binarnych opozycji

Widzialność osób transseksualnych podaje w wątpliwość binarną opozycję kobieta-mężczyzna. Stryker w swoim tekście wzorcowo przełamuje nie tylko tę opozycję, ale i szereg innych. Porównując akt kreacji potwora dokonany przez Frankensteina do operacji zmiany płci, autorka sugestywnie obnaża konstruktywistyczny charakter płci i podważa dualizm natura-kultura. Wskazując na konieczne ucieleśnienie, upłciowienie i useksualnienie podmiotu, uderza tym samym w opozycję umysł-ciało i mrzonki o neutralnym, obiektywnym, wszechwiedzącym, nieusytuowanym, bezcielesnym podmiocie. Przyczynia się do tego również sama forma tekstu - a właściwie performensu, którego ten tekst jest zapisem. Stryker, poza dekonstrukcją tradycyjnego podmiotu, rozciągnęła dyskurs akademicki do granic możliwości, łącząc odegranie swojego doświadczenia i ekspresję emocji z racjonalnymi argumentami, przeplatając fragmenty własnego dziennika, wulgaryzmy i poezję z językiem teoretycznym. Prowadzi to do zderzenia logos z pathos, theorii z poiesis i praxis oraz niezgody na oddzielenie tego, co racjonalne od tego, co emocjonalne. Owa niezgoda najbardziej widoczna jest w potraktowaniu „transgenderowej wściekłości” (trangender rage) jako teoretycznej i politycznej kategorii.
Nieprzypadkowo mianem, którego odzyskanie dla budowy afirmatywnej tożsamości transgenderowej (choć słowo „tożsamość” jest tu być może nadużyciem, tak jak w przypadku „tożsamości queer”) proponuje Styker, jest „potwór”. Potwór nie jest bowiem człowiekiem, ale człowieka przypomina, nie wpisując się jednocześnie w żadną inna kategorię bytów. Jako produkt struktury sytuuje się jednocześnie poza nią. Budzi lęk, ponieważ obnaża system binarnych opozycji. Jest ucieleśnionym „pomiędzy” i jako nieokreślony, ambiwalentny, liminalny może być źródłem siły i podmiotwórczości.

Colette - podwójna sztuczność

"Colette" to swoisty pokaz cyrkowców. "Gra" w udawanie jest tu jawna, a ono samo służy znalezieniu się na marginesie społeczeństwa. Ten właśnie margines jest tu afirmujący. Pozwala rozkoszować się swoją "cudzoziemszczyzną", która wynika nie tyle z narodowości, co ze znalezienia się "poza prawem". Sam lewy brzeg Paryża wydaje się znajdować poza nim - w jakiejś fantazmatycznej sferze, gdzie może dochodzić do swoistego karnawału, cyrku. Dla mnie "Colette" to przede wszystkim lektura niezwykle przygnębiająca. Natłok słów wydaje się nic za sobą nie kryć, poza przygnębieniem przewijających się bohaterów. Paradoksalnie oni sami jawią się jako skazujący się na banicję i potępianie przez siebie nawzajem. Stroje i maski, które przywdziewają im samym wydają się sztuczne i oszukańcze. W rzeczywistości przywdziewanie ich daje pewne poczucie nienasycenia, złudności. Zawsze są bowiem niewystarczające i zawsze ukazują jak bardzo kategoria scalenia tożsamości jest niemożliwa do osiągnięcia.

po lekturze Stryker słów kilka

Czytając tekst Stryker naszło mnie na szerszą refleksję antropologiczną: kultura indoeuropejska lękiem i paniką reaguje na to, co w binarnym systemie wykracza poza binarność, co nie mieści się w kategoriach zero- jedynkowych. Szczególnie jaskrawo jest to widoczne gdy mowa o kategoriach płci a co ciekawe płeć nie jest przecież sprawą publiczną, nie jest wyznacznikiem wspólnego dobra, nie kodyfikuje się jej jako własności jednostki, która buduje społeczne dobro. A jednak wolność w sferze płci (tak jak w sferze orientacji seksualnej) jest wciąż tak społecznie regulowana jakbyśmy byli za nią społecznie odpowiedzialni tak, jak ze te części naszych zachowań, które dotyczą innych. O ile w sferze orientacji seksualnej kontrola ta ogranicza się zazwyczaj tylko do zachowań (to zachowania, na przykład homoseksualne są społecznie piętnowane a nie sama autoidentyfikacja jednostki)tak w sferze płci kontrola ta godzi w wolność tożsamości, w samą esencjonalną istotę człowieczeństwa, w to kim człowiek JEST narzucając mu gender zgodny z płcią biologiczną.

Ciekawy jest antropologiczny zasięg tej praktyki. W kulturach indoeuropejskich osoby transseksualne zawsze i wszędzie spychane były poza nawias społeczeństwa, czasami stanowiąc kulturową ciekawostkę, czasami osobną kastę o niskiej pozycji społecznej a czasami "zagrożenie", które należy wyeliminować,wygnać ze społeczności lub pozbawić życia.
Zastanawiam się czym nasze podejście do osób transseksualnych lub transgenderowych różni się od współczesnego podejścia Hindusów do Hidźra. Różnic tych, jak się zdaje, jest niewiele.Nasza szuflada pojęciowa i językowa zdaje się mieć po prostu więcej przegródek.

powrót do pierwszych zajęć....

Naprawdę nie wiem na czym to wszystko polega, ale ja praktczynie w każdym tygodniu spotykam osobnika podobnego do Maxa Kolonko.
nie zastanawiałyśmy się na zajęciach skąd takie podejście mężczyzn do kobiet sie bierze, czy to wychowanie, czy wpływ środowiska? Cholera wie! Kolonko różni sie tylko jednym od niektórych mężczyzn, że wypowiada swoje "mądrości" sam nie potrzebuje grupy żeby poczuć się mocnym. Choć on te głupoty przelewa na papier więc pewnie też jest tchórzem bo ja nigdy go z tej strony nie znałam a kilka wywiadów z nim oglądałam i czytałam.

Boję się, że jak kiedyś będę miała syna, to na niego środowisko może mieć też taki wpływ, że będzie gadał takie glupoty, a ja wtedy zapadnę się pod ziemię.

Mam nadzieję, że jednak prawdziwe jest zdanie, że podejście do życia i podstawy wychowania wypija się z mlekiem matki..:)

wtorek, 15 lutego 2011

autoetnografia Stryker

Tekst Susan Stryker stanowi doskonały przykład na to, że stosując teorię queer, nie można uprawiać nauki tak jak dawniej - chowając się za narratorem trzecioosobowym, tworząc wrażenie obiektywizmu, reprezentatywności i weryfikowalności. Tekst Stryker to genialna autoetnografia, w której ciało jest podmiotem, a nie przedmiotem badań. Autoetnografia wrażliwa na uwikłanie badacza w różne społeczne kategorie takie jak płeć, seksualność, klasa społeczna. Duża doza autorefleksyjności i zdanie relacji ze swojego zaplecza teoretycznego i spolecznego wydaje się konieczne, aby subiektywne doświadczenie zawarte w tekście stalo sie zrozumiałe dla czytelników oraz aby moglo byc przelozone i porownane z doświadczeniami innych, inaczej uwikłanych jednostek.

Taki sposób prowadzenia badań, jaki prezentuje tekst Stryker, pozwala na dotarcie do najbardziej intymnych doświadczeń, ukrytych dotąd przed nauką. Ale żeby go w pełni docenić, trzeba się raz na zawsze pożegnać z tradycyjnym wyobrażeniem o naukowych faktach, do których dociera zdystansowany i obiektywny badacz. Stryker interesują nie tyle obiektywne fakty, co subiektywne, ucieleśnione doświadczenie. Nie znaczy to jednak, że stosując metodę badawczą Stryker skazani jesteśmy na zatrzymanie się na jednostkowych przeżyciach – analizując je możemy bowiem dotrzeć do szerszych procesów społecznych, które je kształtują, i zrozumieć, w jaki sposób uzyskują one sens w jednostkowych biografiach.

I’m not real, I’m just a paper doll, can you feel, I’m not a boy or girl…

Czytając artykuł Susan Stryker na temat osób określanych mianem transgender i tego z jakimi trudnościami borykają się w życiu, a także – w jak okropny sposób inni ludzie utrudniają im i uprzykrzają codzienne funkcjonowanie (I’m such a goddamned freak. I can never be a woman like other women, but I could never be a man. Maybe there really is no place for me in all creation. I’m so tired of this ceaseless movement. I do war with nature. (…) I’m a self-mutilated deformity, a pervert, a mutant, trapped in monstrous flesh.), przypomniała mi się scena z jednego z moich ulubionych filmów: „Bubot niyar” (Papierowe lalki), Tomera Heymanna. Dokument opowiada historię kilku/kilkorga „transgenderowych” Filipińczyków, którzy w Izraelu pracują jako opiekunowie starych, schorowanych ortodoksyjnych żydów, a wieczorami występują w nocnym klubie jako drag queens. Wzbudzając uczucia na pograniczu litości, pogardy i braku zrozumienia pośród ludzi, którzy nie do końca wiedzą, czy mają do czynienia z kobietą, czy z mężczyzną, walczą oni o akceptację swoich życiowych wyborów. Scena, o której mówię, to moment, w którym Sally (Salvador Camatoy), który/która opiekuje się Chaimem, pokazuje reżyserowi, co dostał/dostała od Chaima na święta: jest to damski kostium – bluzka i spódnica. W ten sposób ów starszy człowiek, wychowany pośród tradycyjnej społeczności żydowskiej, pokazuje najpiękniej, że w pełni akceptuje Sally, która przyjmowana była do pracy jako Salvador. Na marginesie - polecam, osiemdziesiat minut naprawdę dobrego kina.
Ewa Górecka

o Colette raz jeszcze

Colette pokazuje w stworzonym przez siebie kalejdoskopie postaci: kobiety, które ,,ścięły włosy, rujnowały się, kupując męskie koszule", pewien typ,,mężczyzny, zniewieściałego i twardego zarazem, o mocnym makijażu", kobietę, ktora była ,,jakże kobieca", kiedy małpowała mężczyznę. Wszystkie przekraczają tradycyjne wizerunki, role przypisane płciom, a Colette nie dziwi się im, lecz przedstawia z naturalnością sugerującą naturalność samych bohaterów. Pod tym względem jest orędowniczką teorii queer, lecz mimo to w charakterystyce bohaterów nie uwalnia się od teorii binarności płci i uniwersalności kobiecości i męskości: odmienność polega przeważnie na posiadaniu cech, upodobań, zachowań płci ,,przeciwnej", a kobiecość i męskość nadal określa tożsomość.

męskie praktyki homospołeczne a wykluczenie kobiet (Eve Kosofsky Sedgwick)

Eve Kosofsky Sedgwick pisze: „w każdym społeczeństwie zdominowanym przez mężczyzn zachodzi szczególny związek między męskim pragnieniem homospołecznym a strukturami podtrzymywania i transmisji patriarchalnej władzy”, a także zastrzega, że związek ten bywa oczywiście różny w różnych kontekstach społeczno-historycznych.

Miałam kiedyś okazję obserwować związki między homospołecznością a patriarchatem z bliska w pewnym konkretnym kontekście (podczas pracy w zdominowanym przez mężczyzn zespole badawczym) i muszę przyznać, że długo brakowało mi odpowiednich narzędzi dla opisania tego, co się tam działo:) Choć każdy mężczyzna z osobna wydawał się dość sympatyczny i (prawie) nigdy nie zachowywał się celowo w sposób mizoginiczny, to jednak jako kobieta często miałam poczucie, że omijają nas pewne więziotwórcze praktyki, które przekładały się na mierzalne korzyści (pochwała szefa, lepsze zlecenie).

Jak się później dowiedziałam, praktyki te opisała żartobliwie Patricia Yancey Martin w tekście „Mobilizing Masculinities: Women’s Experiences of Men at work”. Referuje w nim szereg męskich zachowań w pracy – przechwałki (często dotyczące podrywania kobiet), odwiedzanie się nawzajem przy biurkach, wspieranie się i podlizywanie sobie nawzajem - które pozornie wydają się zupełnie niewinne, a w rzeczywistości przekładają się na wytworzenie homospołecznego świata, do którego kobiety nie mają dostępu. Pragnienie homospołeczne jest tam często zakamuflowane za pozorną relacją z kobietami (jak opisuje to Sedgwick odwołując się do trójkąta Girarda). Chwaląc się miłosnymi podbojami czy wymieniając sposobami na uwiedzenie kobiet, mężczyźni de facto budują między sobą więź, którą ukrywają pod płaszczykiem „heteroseksualnej gadki”. Więź ta często bywa później podstawą zawodowych i rzekomo obiektywnych wyborów (jak np. przydzielenie komuś ambitnego zadania). Jak nietrudno się domyślić, rzeczywiste kobiety pozostawione są zdezorientowane na marginesie tych praktyk więziotwórczych.

O potrzebie kategorii gender (Joan W. Scott )

W tym opóźnionym poście chciałabym zastanowić się nad opisywaną przez Joan Scott koniecznością stosowania kategorii „gender” w badaniach historycznych, w odróżnieniu od kategorii „kobiety”.
Oczywiście, jak każda feministka lubię czytać historie „wyjątkowych kobiet” , w których, niczym w bajkach, protagonistka w końcu pokonuje przeciwności losu i paru złych bohaterów (przy znacznym użyciu girl power) i osiąga coś nadzwyczajnego. Jako socjolożka zajmująca się historią kobiet, lubię też czytać prace historyczne poświęcone kobietom w danych realiach historycznych – to, jak wyglądało ich życie, czym się zajmowały.
Jednak oba typy badań cierpią na poważny brak, jakim jest niewykorzystanie kategorii gender. Historia wybitnej naukowczyni czy aktywistki bez perspektywy genderowej będzie dla mnie w najlepszym wypadku tekstem motywacyjnym (Skłodowska-Curie uzyskała doktorat jako jedna z pierwszych kobiet, to ja dziś nie dam rady?;)), a w najgorszym - argumentem za istnieniem równych szans i niższości kobiet (skoro paru kobietom się udało, to widać można było). Tekst opisujący rolę kobiet w danym wydarzeniu historycznym, pozbawiony refleksji Genderowej, może się natomiast okazać przeciwskuteczny zgodnie z logiką: „dobra, to wiemy już, że mężczyźni walczyli, a kobiety siedziały w domu i możemy z czystym sumieniem wrócić do tego, co lubimy najbardziej – historii politycznej”. Proste dodanie kobiet do obrazka nie zmienia bowiem uniwersalizmu męskiej perspektywy, a jedynie stanowi swoiste alibi.
Co więc robić? Dokumentowanie roli kobiet w wydarzeniach historycznych i odzyskiwanie sylwetek wybitnych działaczek jest oczywiście konieczne. Ale – jak pisze Joan Scott – będzie ono niepełne bez uczynienia gender pełnoprawną kategorią analizy historycznej. Dopiero gdy przeanalizujemy, jak płeć była w danym momencie konstruowana w odniesieniu do innych kategorii (klasy, rasy, władzy), będziemy w stanie uchwycić przyczyny i mechanizmy wykluczenia kobiet.

Społeczność

Książka „Słońce też wschodzi” pokazuje mechanizm tworzenia się grup homospołecznych. Ta sama grupa, która tworzy społeczność w odległej Hiszpanii, gdzie każdy z nich jest obcy, co pozwala im się jednoczyć, w N Y nie byłaby gotowa na taka zażyłość. W Stanach nie byliby grupą społeczną. Emigracja pozwala im poczuć się wolnymi, pozwala na bardziej swobodne zachowanie. Tu nadal toczą się przepychanki miedzy nimi, rywalizują ze sobą, stanowią różne natężenia męskości, wykorzystują innych do zaspokojenia swoich potrzeb, ale mimo wszystko potrafią funkcjonować razem nie bojąc się zaszufladkowania. Bo łączy ich jedno, nie są u siebie, są obcokrajowcami na emigracji.

na marginesie Mizielińskiej

Wiele już notek powstało o Colette, więc postanowiłam dla odmiany wycisnąć cos z Mizielińskiej, a dokładnie dorzucić swoje trzy grosze do refleksji na temat polityki tożsamościowej.
W rozdziale „Poza kategoriami” Mizielińska pisze o tym, jak aktywizm queer zakwestionował politykę opartą na spójnej tożsamości gejów czy lesbijek. Przywołując ustalenia różnych badaczy (m.in. Foucaulta i Butler), pokazuje te tożsamości jako konstruowane w aktach performatywnych, historyczne i będące produktem władzy. Polityka queer zrywa z dotychczasową polityką, polegającą na upominaniu się o prawa w ramach obowiązującego porządku społecznego. W zamian kontestuje sam ten porządek, ukazując go jako iluzoryczny, oparty na serii wykluczeni.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że w Polsce dekonstrukcją stabilnych tożsamości parają się nie tyle aktywiści queer , ile raczej osoby niezwiązane z ruchem albo wręcz mu przeciwne. Ulubiony przez Jana Pospieszalskiego „głos polskich kobiet”- Barbara Fedyszak-Radziejowska – wypowiada się przeciw parytetom z pozycji nie kogo innego, jak przedstawicielki kobiet polskich. Jeden z bardziej znanych homoseksualistów RP - Jacek Poniedziałek – jako gej właśnie krytykuje małżeństwa jednopłciowe jako szkodliwe dla dzieci. Podobną sytuację na gruncie amerykańskim sportretował Kirby Dick w swoim dokumencie „Outrage” (bardzo polecam!) – pokazuje on homoseksualnych kongresmenów (głównie republikańskich), ukrywających swoją orientację i uporczywie głosujących przeciw prawom gejów.
Marksowska konstatacja, że powyższe osoby mają „fałszywą świadomość”, nie trafia już w sedno problemu. Bardziej właściwe wydaje się stwierdzenie, że lojalność polityczna wygrywa u nich z lojalnością wobec płci/seksualności. Albo że lojalność wobec hegemonicznych norm po prostu się im opłaca, bo dzięki niej mogą ugrać coś dla siebie (akceptację, karierę, pozycję społeczną). Pozostaje fundamentalne pytanie, jak wobec tego uprawiać politykę w świecie bez stabilnych tożsamości. Obecnie najbardziej właściwa wydaje się propozycja Laclau i Mouffe, mówiąca o zawieraniu przygodnych sojuszy wokół czasowo konstruowanych tożsamości. Być może rzeczywiście nie da się dziś doprowadzić do zmiany społecznej inaczej niż poprzez organizowanie różnych środowisk wokół „pustego znaczącego” – znaczącego bez znaczonego, a więc postulatu, w którym każda grupa może dostrzec swoje cele.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Queer w zwierciadle drobnomieszczanki

Queerowa społeczność sportretowana przez Colette świetnie pasuje do definicji prezentowanej przez Mizielińską. Składa się z indywiduów, które nie szukają wspólnej tożsamości. Nawet jeśli się grupują, jak „murzyni”, to raczej dla dobrej zabawy, wspólnego towarzystwa, niż określenia siebie jako grupy. W swojej opowieści Colette kreśli sylwetki samotników, oryginałów z rozmaitym nastawieniem podążających za głosem swych namiętności. I jedyne co mi w odbiorze tej opowieści przeszkadza to sama narratorka. Jej czasami irytująca obecność, rzucane mimochodem oceny czyjegoś postępowania, zdawkowa wzmianka o czyimś samobójstwie, które w moim odczuciu tchną niebywałym okrucieństwem.
I nade wszystko zgadzam się ze słowami malarza, który określa Colette mianem drobnomieszczanki. Drażni mnie jej system wartościowania postaci ze względu na ich uleganie popędom. Panie z Llangollen są godne pochwały, bo żyły w celibacie, ale za to wychowały krowę o wdzięcznym imieniu Margaret. Nikogo nie epatowały swoimi zabawami w alkowie, bo spokojnie zasypiały gdy gasła świeca. Za to filigranowa poetka, gdy pozwala sobie ma podzielenie się historiami swoich podbojów i wyczynów zostaje ostro zganiona, przywołana do porządku, bo jak mówi narratorka: „jedyną niestosowną rzeczą jest lesbijska rozwiązłość” (nawiasem mówiąc: to brzmi jak wywiad z Kukizem w jednym z ostatnich „Przekrojów”). Autorka żyje wizją romantycznej, ascetycznej miłości, która karmi się jedynie samą obecnością drugiej osoby, bez potrzeby fizycznego kontaktu.
Co więcej Colette ostro krytykuje jedną z męskich lesbijek, za to że w ubiorze odeszła od reguł dobrego smaku - za dużo widać chusteczki, frak ma dziwny wykrój klap,nosi zbyt okazałe buty. Autorka opuszcza tylko dwie tożsamości: męską i kobiecą, stosowane z całą ostrością reguł, bez stanów pośrednich. Albo falbanki, żaboty, tasiemki albo idealny frak, chustka w butonierce i męskie buty.
Colette odbija świat który ogląda, ale nie decyduje się przejść na drugą stronę lustra.

Colette

Nie lubię książki „Czyste, nieczyste”. Nie lubię jej pretensjonalności, patosu, sentymentalizmu, naiwnych generalizujących frazesów, którymi jest przepełniona.
Abstrahując od mojego „nielubienia” - egzaltacja i pretensjonalność Colette-narratorki dopełniają jej obraz jako wzorcowej dandyski. Tworzy ona ze swojego życia dzieło sztuki. Obserwuje i opowiada o innych dziełach, czyli o doświadczeniach bohaterek i bohaterów. Dużą wagę przykłada do opisu strojów, spojrzeń, wnętrz, barw głosu, nastrojów; dużą wagę przykłada do dźwięku słów (np. le pur et l’impur - ze wstępu wynika, że jej „głębokie umiłowanie krystalicznych dźwięków” było jedynym kryterium decydującym o zmianie tytułu książki). Prymat „estetyczności” kształtuje również doświadczenia postaci zaludniających przedstawiany przez nią świat, np. to, co estetyczne zdaje się być głównym kryterium wykluczającym z ekskluzywnej homospołeczności "murzynów". To właśnie napięcie estetyczne jest w narracji Colette dominujące, seksualność jest przez nie przefiltrowana. "Rozkosze", o których słucha i o których pisze narratorka, chcą być przez nią widziane jako odpolitycznione, „czyste”, czyli czysto estetyczne. Być może do tak pojętej czystości dąży Colette? Co ciekawe, polityczne napięcie, (asymetryczne) relacje władzy narratorka dostrzega tylko w związkach opartych na „trójkątach” (np. jej zgoda na „uszlachetnienie” kobiety przez „przyjaciółkę”, ale sprzeciw wobec „zwrotu” kochanki mężczyźnie; bezskuteczna „walka” May o jej pożądającego mężczyzn kochanka; samowystarczalne kochanki odrzucające pożądającego mężczyznę, tracącego nad nimi kontrolę). Być może warto przeanalizować te obserwacje Colette za pomocą przedstawionej przez Sedgwick kategorii erotycznych trójkatów?

colette

Przed moim ostatnim wyjazdem do Paryża (muszę przyznać, że było to dawno temu) wzięłam ze sobą "książkę kobiety z lewego brzegu", o której pisze M.Janion w przedmowie do książki Czyte nieczyste. Przeczytałam ją jednym tchem. Na pierwszych stronach książki znajduje się mapka pokazująca, gdzie każda z bohaterek mieszkała. Mieszkałam najbliżej Colette i ona też wydawała mi się kobietą najbardziej interesującą.
po powrocie do Warszawy kupiłam czyste, nieczyste i ciągle miałam za mało czasu, bądź inne "ważniejsze" rzeczy do zrobienia i aż do wczoraj jej nie przeczytałam. Za to wczoraj w nocy przeczytałam ją jednym tchem....
dawno nie czytalam czegos tak dobrego, czegoś co wciąga od pierwszego wiersza. A atmosfera panującą w książce jest wprost nie do opisania...

ona musiała być wyjątkową kobietą w wyjątkowych czasach, w których aż chciałoby się żyć.

środa, 9 lutego 2011

colette

Narratorka, czyli prawdopodobnie sama Colette jawi mi się jako postać ze wszech miar transgenderowa. Nie dość, że sama bardzo odważnie utożsamia się z „umysłowym hermafrodytyzmem” to jeszcze fizycznie wymyka się spod jarzma przynależności do konkretnej roli nałożonej na nią przez społeczeństwo. Pisząc fizycznie mam na myśli najprostszą i najbardziej oczywistą formę komunikatu genderowego – czyli to, jak wyglądamy i w co się ubieramy. Colette zamiast gorsetów, sukien i białego kołnierzyka świadomie wybiera smoking, spodnie, marynarki, krawaty i chyba jeden z ówcześnie najbardziej zmaskulinizowanych atrybutów – papieros. Colette wymyka się normom, społecznym konwenansom, pokazując tym samym, że płeć to konstrukt zbudowany na zasadzie podziału na to co stereotypowo męskie i kobiece, który można konstatować ukazując jego płynność i różnorodność.
asia walczak

wtorek, 8 lutego 2011

róznorodna Colette

Książkę Colette przeczytałam przez ostatnie dwie godziny z zainteresowaniem. Zwróciłam szczególną uwagę na styl pisania, niezwykle plastyczny, zmysłowy i wyrazisty. Zastanawiałam się,czy właśnie o takim sposobie narracji myślały Francuzki postulując stworzenie sławnego 'ecriture feminine'? Może, bo bez wątpienia bogaty styl Colette współbrzmi z jej seksualnością, różnorodną, nieokiełznaną, będącą zagadką dla niej samej i powoli odkrywaną, chyba ku jej własnemu zaskoczeniu, przynajmniej takie miałam wrażenie czytając. Zaskoczenie, któremu nie towarzy jednak żadna reprymenda, a raczej chęć poznania samej siebie, swoich potrzeb i pragnień. Narratorka i jej sposób prowadzenia narracji są dla mnie najciekawsze w ksiązce, bardziej niż opowiadane zdarzenia i inni bohaterowie prezentujący całą różnorodność intymnego życia Paryża w początku XX wieku.
Tekst Sedgewick zestawiłam sobie z Adrienne Rich "Zrodzone z kobiety" i z artykułem Kingu Dunin z Wysokich Obcasów, w którym powtarza ona nieco prowokacyjnie za Rich, że wszystkie jesteśmy lesbijkami. Rozumiem, że Sedgewick stara się rozgraniczyć pojecie homospoleczności od homoseksualizmu albo przynajmniej pokazać, ze nie muszą iść one w parze, a nawet mogą sie wzajemnie wykluczać.

Rozumimem też, że tak Rich, jak Dunin mówią o kontinuum lesbijskim jako o wspólnocie kobiet, a nie jako o lesbianizmie w znaczeniu seksualnym. Chociaż Dunin pisze: "często poszukiwanie bliskości, czułości, oparcia kończy się w łóżku, a więc w sytuacji, wydawałoby się, już jednoznacznej. A może nie, może po prostu wszystkie jesteśmy lesbijkami? W tym sensie, że jesteśmy zdolne do głębokich emocjonalnych relacji z innymi kobietami, a związek taki może wyrażać się także w bliskości fizycznej. Czasem bardzo bliskiej bliskości". A więc jednak relacja seksualna i wcale nie oczywista dla wszystkich kobiet, bo wcale nie wszytkie szukając bliskosci, zrozumienia i wsparacia u innej kobiety, skończymy z nią w łóżku.

Rozumiem i dociera do mnie treść wszystkich wymienionych tekstów i przy drobnej gimnastyce intelektualnej jestem w stanie pojąć tok myślowy ich autorek. Nie mogę tylko oprzec się wrażeniu, że jednak, jednak mamy w kazdtym z nich doczynienia z lekkimi manipulacjami (może to niedobre słowo? z nadużyciami?) słów. A może jest to problem czysto językowy i po prostu słowa wydaja mi się nieadekwatne? Ale słowa tworzą jednak rzeczywistość...Bo cały czas nie rozumiem dlaczego używa sie jedank terminu kontinuum lesbiańkiego, zamiast np. wspólnotowości kobiet, idei siostrzeństwa? Dlaczego mówi się o homospołeczności na takiej samej zasadzie, a nie np. o idei braterstwa, męskiej wspólnotowości? Dlaczego sugeruje się używanymi terminami, wbrew nawet używanym argumentom, istnienie podtekstu seksualnego, a w końcu przekonuje się jednak, że nawet jesli "kończy się w łóżku" to nie musi to być czysto "seksualne"? Trochę to, trzeba przyznać zagmatwane. I chcociaż rozumiem tok myślenia i prowokacyjnośc wszystkich trzech tektów, to nie do końca rozumiem, dlaczego zostały własciwie napisane i do czego mają nas tak naprawdę przekonać? Że wszystkie jesteśmy lesbijkami? nie, nie wszystkie. Że homospołeczność to nie homoseksualność? Ok, chociaż zapytani przeze mnie męczyżni o rozumienie tych słów, utożsamiali je ze sobą. Mój mąz idąc na piwo ze znajomymi, mówi "idę na piwo z kumplami", idąc obejrzeć z nimi mecz, mówi "idę zobaczyc mecz z kumplami", a nie "idę na piwo z moją homospołecznością" ani nie "idę na mecz z moimi homospołecznikami". I wiem, ze mają w grupie jednego geja, bardzo fajnego człowieka, przyjazniącego się z nimi od dawna i wcale ta ich "homospoczność" go nie wyklucza i nie napiętnuje za homoseksualizm i nie postrzegaja jako zagrożenia dla własnego wyobrażenia męskości.

Przepraszam za moją lekką nutkę ironii w całym poście, nie chce nikogo drażnić, ale jakoś tak cały ten dyskurs wydaje mi sie mocno przeinteletualizowany i niekoniecznie przystajacy do rzeczywistości, raczej tworzący jakąś rzeczywistość wyimaginowaną...przynajmniej z mojej perspektywy

sobota, 5 lutego 2011

Homospołeczność vs homoseksualność – potocznie


Na pytanie: co czytam, odpowiadam, że tekst na temat męskich więzi homospołecznych i słyszę pełne zrozumienia „aha, czyli o homoseksualistach”. Poniekąd. Przedrostek homo- w języku polskim, przynajmniej w jego uliczno-potocznej wersji, ma najwyraźniej tylko jedną konotację.

Jake Barnes i corrida


Post Ewy przypomniał mi esej „Lustro tauromachii” Michela Leiris na temat dionizyjskiej siły corridy, jej ścisłych związków z erotyką, śmiercią i odkrywaniem sacrum. W walce byków biorą udział trzy strony: matador, toro i publiczność wśród, której znajdują się aficionado, aktywni uczestnicy spektaklu. „Jeśli corrida i wszystko, co ją otacza tchnie erotyzmem (do tego stopnia, że aficionado idzie na corridę trochę jak na randkę: ta sama niecierpliwość, ta sama niepewność, jak rzecz się potoczy – bo niczego nie da się przewidzieć: ani jak zachowają się byki, ani co zrobią matadores, łącznie z największymi, którym też zdarzają się momenty paniki czy pecha – a gdy wychodzi ze złej corridy: to samo uczucie zbrukania i rozczarowania, jakie pozostawia nieudana orgia), jeśli nie trzeba być wielkim psychologiem, by spostrzec, ze odpowiada ona potrzebie agresji, jak wiadomo ściśle z życiem seksualnym związanej, to właśnie w pase ów związek jest najbardziej uderzający.” Jeśli Jake Barnes, zakochany impotent, jest owym afficionado, a Pedro Romero matadorem, który ma wiele wspólnego z postacią Don Juana (Leiris) i w dodatku jest najprzystojniejszym chłopakiem jakiego Jake w życiu widział, to ten drugi posłuży pierwszemu jako sobowtór w celu oczarowania i „zdobycia” ukochanej kobiety. Czy nie po to Jake wtajemnicza Brett w spektakl tauromachii? Czy widowisko nie jest dla niego substytutem utraconej sfery życia? Według mnie ta relacja najbardziej odpowiada trójkątnej relacji erotycznej opisanej przez Sedgwick, w której więzy między „rywalami” są tak samo mocne jak z wybraną przez nich kobietą. Jednak w wersji Hemingwaya następuje kilka istotnych przesunięć. Rywalizacja jest pozorna, Jake ustawia całą relację tak, by w rozstrzygającym momencie zakochana w matadorze Brett wypowiedziała do niego słowa: „- kochanie, bądź przy mnie i jakoś mnie przez to przeprowadź”, a Pedro wymienił z nim serię porozumiewawczych spojrzeń: „...czy wszystko jest uzgodnione. Było uzgodnione”.

piątek, 4 lutego 2011

queer- a główne hasło parady równości

ja tak a propos parady równości 2011. Do 3.02.2011 roku trwał konkurs na hasło przewodnie, "tytuł" parady. Uważam, że wszyscy, którzy wzięli udział w tym konkursie powinni wcześniej przeczytać artykuły  Mizielińskiej. Mówi w nich świetnie o tym, jak samo słowo queer jest u nas nieznane, niedookreślone, w sumie nieokreślone, a właśnie na paradach równości nie wszystkie seksualności są wzięte pod uwagę. To byłby świetny konkurs - jak upolskowić słowo queer by nie pomijać nikogo ani nie naznaczać pejoratywnie dziwakiem/ innym.

ewa iwanowska

czwartek, 3 lutego 2011

Dolce far niente i agonalny ryk – czyli tauromachia wg Hemingway'a

Hemingway jest pisarzem bardzo przewrotnym. Z jednej strony kreuje świat niezwykle autentyczny – królestwo stagnacji, w którym panuje bezruch i cisza – bez silenia się na zbędną ozdobność, czy wymuszoną akcję, z drugiej, jest w tym pisarstwie coś, co sprawia, że trudno mu ulec, co nie pozwala na empatię i pozostawia nas w niewdzięcznej roli obserwatora. 

Konstrukcja powieści jest identyczna z figurą estetyczną korridy, której piękno wynika z minimalizmu i statyczności w kontekście niebezpieczeństwa – żądzy agresji i żądzy seksualnej. Poczynając od homoerotycznej relacji matadora i byka – będącego tu niewątpliwie symbolem fallicznym – których taniec godowy pełen jest figur o wymyślnej choreografii, a głębokie pchnięcie szpady stanowi orgazmiczną kulminację, mamy wrażenie, że ten harmonijny taniec śmierci jest jedynie doskonale spreparowanym spektaklem, natomiast bohaterowie Hemingway'owskiej tauromachii odzierają tę sztukę z sacrum i sprowadzają do emocjonalnej rzezi. Lady Ashley, która najpierw objawia swe surowe i prymitywne (zwierzęce) piękno, okazuje się najsilniejszym spośród toro i brutalnie tratuje niepokonanego Pedro Romero, jedynego zachowującego w homospołecznym stadzie pozory elegancji. Pozostali dają się jej tratować w sposób bardziej jeszcze barbarzyński, podczas bezmyślnej gonitwy ulicami Pampeluny, z bukłakiem wina w jednej ręce i drugą skierowaną w stronę niebezpiecznego obiektu pożądania.

środa, 2 lutego 2011

homospołeczność a Hemingway

Jak byłam nastolatką to uwielbiałam Hemingwaya, za oszczędną narrację, refleksyjnych bohaterów i emanującą z nich wolność do robienia tego na co mają ochotę. Zdaje się, że gdzieś umknął mi jego stosunek do postaci kobiecych, które w powieściach bynajmniej nie są predestynowane do tworzenia opisywanych przez Sedgwick więzi homospołecznych. To im przypadają wszelkie moce destrukcyjne wymierzone w mężczyzn. Jak fatalistyczny urok Brett, który zwodził każdego, kto mu się poddał. Jak desperacja Frances rozpaczliwie ograniczającej wolność Roberta. I bohaterki działają indywidualnie, nie gromadzą się, nie jednoczą, ich podstawową funkcją jest kompleksowo pojęte budowanie relacji damsko-męskiej. Druga kobieta budzi zainteresowanie, gdy występuje w roli rywalki.
I jakkolwiek zgadzam się z Olgą, że ci mężczyźni są słabi i oddaleni od ideałów maczyzmu, to tworzą splecioną ze sobą sieć rozmaitych zależności - po prostu homospołeczność. Robią interesy, prowadzą długie rozmowy, dotrzymują sobie towarzystwa, nawet jeśli za sobą nie przepadają.
Dziś już dostrzegam coś co mi umknęło przy pierwszej lekturze - wolność męskich bohaterów wynika z tego, że nie muszą się z nikim liczyć, bo w patriarchacie to oni ustalają reguły.

CZYSTE, NIECZYSTE

Książka zrobiła na mnie ogromne wrażenie. W ciekawy sposób Colette opisuje relacje damsko-męski oraz damsko-damskie. Colette przyznaje, że książka ma w sobie wiele z autobiografii. Wspomina szczęśliwe i ekscytujące życie wśród innych kobiet ale podejmuje życie heteroseksualne aby zapewnić sobie bezpieczeństwo. Opisuje osoby na pozór szczęśliwe, zdobywające a w rzeczywistości zmęczone i samotne. Opisuje erotyzm we wszystkich możliwych odmianach, o miłosnych fascynacjach i jednocześnie o wielkim smutku i pragnieniu. Jednocześnie zaskakuje aktualność książki. Polska w roku 2011, nie widzimy żadnego postępu w podejściu do seksualności , niż we Francji w 1932. Nadal króluje u nas zakłamanie i brak akceptacji odmienności.

wtorek, 1 lutego 2011

Colette

Colette, której przypisywano wewnętrzną męskość, która sama o sobie pisze jako o „prawdziwym umysłowym hermafrodycie”, wydaje się nam wszystkim niezwykle aktualna. Aktualna, gdy opisuje Don Juana Damiena, który porzuca swoje kochanki, kiedy był „pewien, że będą za nim krzyczeć jak opętane”. Aktualna, gdy prezentuje Charlotte – kobietę oszukującą mężczyzn, litościwie symulującą rozkosz. Aktualna, pisząc o kobietach tak „męskich”, że stanowią dla mężczyzn „homoseksualne niebezpieczeństwo”.
Colette z ogromną łatwością wychodzi poza ramy ról przypisywanych kobietom i mężczyznom, w niekonwencjonalny sposób ukazuje relacje pomiędzy płciami. Chwilami miałam wrażenie, że nie ma znaczenia, jakiej płci są prowadzące ze sobą rozmowę postacie. Ich seksualność rozmywa się tak, jak niewyraźna jest rzeczywistość w palarni opium.

Jakże smutne jest to, co podkreśla Maria Janion w przedmowie do „Czyste, nieczyste”. Fakt, że stereotypy związane z płcią serwowane na co dzień przez prasę i telewizję naszemu społeczeństwu niczym nie różnią się od obrazu obecnego w świadomości autorów piszących 80 lat temu.

sedgwick

Krótki tekst Sedgwick po raz kolejny pozwolił mi uzmysłowić sobie, że seks i pożądanie stanowią świetne pole manewru dla manipulacji i dominacji patriarchalnej. Z punktu widzenia dyskursu patriarchalnego homofobia, nienawiść, pogarda, lęk wobec jakichkolwiek więzi jednopłciowych są czymś immanentnym, kluczowym, niezbędnym wręcz by system zależności dominujących i podporządkowanych mógł funkcjonować. Zastanawiające jest to, że dopóki relacje między mężczyznami są homospołeczne, niehomoerotyczne, ich stosunki postrzegane są jako wartościowe, kiedy jednak mowa o więzach homoseksualnych stają się one natychmiast czymś dyskredytującym, wykluczającym ich z grona tych „prawdziwych mężczyzn”. Osobiście ( a jakoś dziwnie składa się tak, że przebywam przeważnie w towarzystwie męskim) zauważyłam, że ideał męskiej przyjaźni jest czymś niezwykle powszechnym (czasami mężczyźni potrafią być bardziej lojalni wobec siebie, niż wobec swoich partnerek). Natomiast, jeżeli zapytałabym któregokolwiek z moich dobrych przyjaciół (w większości panów straight i raczej z otwartym umysłem), czy jakaś ich relacja z innym mężczyzną mogłaby przerodzić się w relację seksualną to najprawdopodobniej ów kolega roześmiałby się tudzież spojrzał na mnie dziwnie i z pewnością kazałby mi puknąć się w głowę… ;-)
asia walczak

Polonia obskura.

Ależ ta Polska obskurancka! To pierwszy wykrzyknik, jaki prowokuje lektura Mizielińskiej. Co prawda wszystko, o czym pisała, nowością nie jest, ale skomasowanie tej niesprawiedliwości, nieoświeconych sądów i nierównych zasad, zawsze poraża. Spychanie na margines "nienaturalnej" seksualności, związek inny niż praworządne małżeństwo i model życia różny od uświęconej rodziny, nadal w początku XXI wieku sankcjonowane jest najwyższymi państwowymi prawnymi (nomen omen) aktami.

A jak to się ma do Colette? Ano, głównie tak, że niewiele się od jej czasów z polskiej perspektywy zmieniło. Pisarka portretuje postacie z przełomu wieków, pogodzone ze swoją nienormatywną seksualnością i prezentuje ich postawy wobec świata, od ostentacji w obnoszeniu jej, po po lękliwość i życie w ukryciu. Mizielińska pokazuje jak sytuacja wygląda w Polsce teraz. I mimo ośmiu dekad różnicy, jest to podobny obraz. Jedynym postępem jest "formalne" zagwarantowanie jednostkom wolności i etceter. W praktyce jednak ich dyskryminacji nie ma końca, a te z nich, które decydują się na "ujawnienie" narażone są na napaści, lżenie i gorsze traktowanie przez instytucje. Czysta rozpacz.

koniec fiesty, panowie!

Obraz, który Hemingway maluje w „Słońce też wschodzi”, Retta Butlera przyprawiłby o apopleksję. Pisarz na głowie stawia patriarchalny porządek, w którym mężczyźni byli władczy i czynni a kobiety poddane i bierne. I kreśli wersję odwrotną: ze swoich męskich bohaterów czyni jałowych, nieudacznych kastratów. Ich dialogi przedstawia jako czcze, ich rozrywki jako pozbawione przyjemności, mechaniczne, już dawno nieśmieszne. Kręcą się oni w kółko, jałowi, bezpłodni, pogrążeni w marazmie, ot, bankruci pod każdym względem. W odróżnieniu od kobiet- „prawdziwych facetów” tej powieści: pobłażających mężczyznom, których traktują jak niewiele rozumiejące zabawki. Zarządzających nimi i dążących do zaspokojenia własnej przyjemności. Żadna z nich wydelikacona Melania.
Owszem, pojawiają się u Hemingway’a próby ratowania „starego porządku”. Są przecież walki byków, ostatni bastion maczyzmu: rozrywka brutalna i krwawa. I co?
I nic. Panowie na walkach zielenieją ze strachu. Kobieta bawi się świetnie, uwodzi torreadora - relikt męskiego, ginącego świata. W odpowiedzi panowie upijają się, wszczynają burdy i... wzdychają do niewiernej.
I wszystko się rozłazi. Zamiast „zdrowej męskiej przyjaźni” brzydzącej się homoseksualnością, są mięczaki trzymające się razem siłą rozpędu, bez silnej sztamy. Nawet się w gruncie rzeczy nie lubiące. Ale jakoś dziwnie od siebie uzależnione. Może stanowiące trójkąt, o którym za pośrednictwem Kosovsky Sedgwick wiemy od Girarda? Wszystko u Hemingway’a jest jakby karykaturą, klęską, schyłkiem męskiego pragnienia homospołeczności, o której pisała Kosovsky Sedgwick. Cały dotychczasowy porządek wywrócił się im do góry nogami. Ojoj.