wtorek, 7 grudnia 2010

„Europocentryzm i niekompletne gender studies”

Tym razem (a może nie tylko tym…?!) odniosę się do tekstów zamieszczonych przez inne studentki: Renatę i Olę P-K, które z zainteresowaniem przeczytałam (wcale nie słodzę!). Czytając wypowiedź Renaty nt. ruchów feministycznych w Afryce (chodzi mi głównie o fragment: Nie jest więc prawdziwa (…), stawiana często przez feministki europejskie, teza, że wszystkie Afrykanki były i są poddawane dyskryminacji. Amadiume zwraca uwagę, że istnieją w Afryce społeczeństwa matriarchalne, w których kobiety bardzo często mają kontrolę nad handlem i odgrywają ważną rolę w kultach religijnych. Niektóre kobiety nie tylko nie są ciemiężone, ale wręcz same są oprawczyniami. (…) Sytuację kobiet w Afryce należy więc badać wieloaspektowo i zawsze właśnie w perspektywie historycznej. (…) W czasach kolonialnych wiele grup i ruchów kobiecych kierowanych było przez misjonarzy i nowe władze administracyjne, które uważały, że należy je ‘ucywilizować’ według norm europejskich.), od razu pomyślałam o sobie o tym, co najbardziej mnie irytuje w naszym społeczeństwie, naszym – europejskim, „zachodnim” (jak ja nie lubię tego określenia): chory, a co gorsza nieuleczalny, europocentryzm… przeświadczenie o tym, że to my jesteśmy lepsi (najlepsi!), mądrzejsi, bardziej cywilizowani (w ogóle cywilizowani, bo reszta to „dzicz”) i my najlepiej wiemy, co dla kogo jest dobre - a jak dzikusy nie wiedzą i nie lubią, to my ich nauczymy i będą lubić to, co my… a może nie będą? A może kobiety spoza Europy i Ameryki Północnej wcale nie marzą o tym samym, o czym marzą mieszkanki Niemiec, Szwecji, Francji, czy Kanady… i być może dlatego miejscowe feministki nie walczą wcale o takie same prawa/swobody dla kobiet, o jakie walczą feministki szwedzkie czy amerykańskie… może jest na to za wcześnie, a może po prostu nie każdemu odpowiada model życia promowany przez tzw. Zachód. W ogóle mam wrażenie, że „zachodnie” feministki zwykle bardzo mało wiedzą o sytuacji kobiet w krajach rozwijających się, jednostkowe przypadki utożsamiają z ogółem społeczeństwa i patrzą na każdą kobietę afrykańską jak na matkę z piętnaściorgiem dzieci, która w wieku 30 lat wygląda na 67, bo codziennie musi przejść 150 km, żeby przynieść litr wody do słomianej chatki, a na każdą Arabkę jak na uciemiężoną, zamkniętą w piwnicy (haremie!), bitą przez męża-sadystę skrzynkę na listy, która bez jego pozwolenia nie może przekroczyć progu domu.. Czasem mam wrażenie, że większość spośród obrończyń owych uciśnionych kobiet nigdy zadnej z owych cierpiących matek piętnaściorga dzieci i bitych przez męza żon w zyciu nie spotkała (zdarzały się już takie przypadki wśród naukowców opisujących odległe cywilizacje, którzy badali owe nieznane kultury z zacisza własnych czterech ścian..).. ale mimo to ochoczo garną się do poprawiania ich sytuacji życiowej. Obawiam się, ze mimo szczerych chęci z owej pomocy „pozalokalnej” niekiedy niewiele wychodzi (co nie oznacza, ze powinno się jej zaprzestać! Trzeba tylko wiedziec, jak się do tego zabrać – tzn. jakie są potrzeby).. któregos razu mój znajomy powiedział mi: skoro tak orientujesz się w kwestii owych zbrodni honorowych, to czemu nic nie zrobisz… - przyszedł mi od razu do glowy na mysl rok 2001, w którym to w Jordanii ruszyła kampania majaca na celu skłonienie Parlamentu do usuniecia z kodeksu karnego art. 340, który bezpośrednio dotyczy zjawiska tzw. zabójstw honorowych i psikus, jaki sprawili swoja checia pomocy w walce o zmiany w prawie karnym, o ile się nie myle, Amerykanie. Ambasada Amerykanska wypowiedziala się ochoczo w sprawie wniesienia poprawek do jordańskiego kodeksu karnego, ostro krytykując wystepowanie w kodeksie owego artykułu… to była woda na młyn dla radykałów, którym wtedy to udało się własnie przekonać wielu ludzi, że „Zachód” probuje zdemoralizowac jordańskie społeczeństwo i zniszczyc lokalna kulture (jak na ironie, art. 340 ma zupełnie niejordanskie, niearabskie korzenie – wywodzi się z Kodeksu Napoleońskiego 1810)… „chcieliśmy dobrze, wyszlo, jak zwykle”… a Parlament artykulu nie usunął…
A w drugiej czesci wypowiedzi chciałabym nawiązać do tego, o czym powiedziala Ola: interesowanie się historia kobiet i mężczyzn jednoczenie. Na to zwróciła mi ostatnio na seminarium uwagę kolezanka, przy okazji rozmowy o tym, co robimy (naukowego – mniej lub bardziej) poza męczeniem się z doktoratem ;) „dlaczego takie studia nazywaja się gender studies, skoro głownie chyba mowi się na nich o kobietach…?” Zgadzam się z tym, ze skoro uzywamy slowa gender - gender studies, a nie women studies, powinniśmy brac pod uwage również mężczyzn. A poza tym, mowienie o kobietach w oderwaniu od mężczyzn lub o mężczyznach w oderwaniu od kobiet mija się troche z celem, bo, nie mając punktu odniesienia, trudno jest pewne rzeczy właściwie ocenic… jeśli powiem, ze pierwsza kobieta w Jordanii miala szanse rozpocząć nauke na uczelni wyższej w roku 1962… ktos może sobie pomyśleć, ze faktycznie kobiety były (są) w tym kraju dyskryminowane, jeśli zas dodam, że pierwszy uniwersytet w tym kraju został zalozony w roku 1962.. można będzie współczuć zarówno kobietom, jak i mężczyznom, ze do tego roku musieli wyjeżdżać na studia za granice ;-)
Ewa Górecka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz