czwartek, 17 lutego 2011

Colette.nudne, nienudne

Przebrnęłam. I gdyby nie konieczność napisania czegoś więcej pozostawiłabym to za cały komentarz.Nie znam Colette.Kupiłam tę książkę jakiś czas temu i nie zdziwiłam się, gdy znalazła się w pozycjach lektur na zajęcia. Kupiłam po przeczytaniu obwoluty cytującej Marię Janion, Ericę Jong i Andre Gide'a, i po fragmentach ze wstępu pani profesor/profesory Janion. Przedmowa jest ciekawa, syntetyczna i analityczna zarazem, wydobywa to,co istotne. Sama książka jest przegadana, nieszczera, sentymentalna, nudna, dodatkowo zawikłana językiem niejasnym i pretensjonalnym. Podmiot mówiący, sama Colette, feruje wyroki i wnioski, które są czasami irytujące w uzurpowaniu sobie prawa bycia prawdami ogólnymi i powszechnymi. O ile tylko pamięta się, iż książka pisana była 80 lat temu i siłą rzeczy była nowatorska w samym temacie, to sposób mówienia staje się łatwiejszy do strawienia.. Być może stąd wynika mój brak zachwytu – pryzmat prawie 10 dekad jest dla mnie trudny do odrzucenia. Konkluzja banalna i uzurpująca sobie prawo bycia ogólną prawdą jest dla mnie taka, że ludzie zawsze są tacy sami w swych pragnieniach, namiętnościach, potrzebach i tragediach - zmienia się tylko percepcja społeczna, kulturowa , przyzwolenie i sposób wyrażania siebie.
Zaskoczył mnie ciepły ton opowieści o paniach z Llangollen. Naiwny zachwyt Colette osiągnął kulminację w deprecjonowaniu seksualności w ich związku a dywagacje na temat jak współcześnie wyglądałaby i zachowywała lady Eleanor są w złym tonie. Tym niemniej jest to fragment, który dla mnie broni, mimo sentymentalizmu, całość.

Malwina

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz