wtorek, 1 lutego 2011

koniec fiesty, panowie!

Obraz, który Hemingway maluje w „Słońce też wschodzi”, Retta Butlera przyprawiłby o apopleksję. Pisarz na głowie stawia patriarchalny porządek, w którym mężczyźni byli władczy i czynni a kobiety poddane i bierne. I kreśli wersję odwrotną: ze swoich męskich bohaterów czyni jałowych, nieudacznych kastratów. Ich dialogi przedstawia jako czcze, ich rozrywki jako pozbawione przyjemności, mechaniczne, już dawno nieśmieszne. Kręcą się oni w kółko, jałowi, bezpłodni, pogrążeni w marazmie, ot, bankruci pod każdym względem. W odróżnieniu od kobiet- „prawdziwych facetów” tej powieści: pobłażających mężczyznom, których traktują jak niewiele rozumiejące zabawki. Zarządzających nimi i dążących do zaspokojenia własnej przyjemności. Żadna z nich wydelikacona Melania.
Owszem, pojawiają się u Hemingway’a próby ratowania „starego porządku”. Są przecież walki byków, ostatni bastion maczyzmu: rozrywka brutalna i krwawa. I co?
I nic. Panowie na walkach zielenieją ze strachu. Kobieta bawi się świetnie, uwodzi torreadora - relikt męskiego, ginącego świata. W odpowiedzi panowie upijają się, wszczynają burdy i... wzdychają do niewiernej.
I wszystko się rozłazi. Zamiast „zdrowej męskiej przyjaźni” brzydzącej się homoseksualnością, są mięczaki trzymające się razem siłą rozpędu, bez silnej sztamy. Nawet się w gruncie rzeczy nie lubiące. Ale jakoś dziwnie od siebie uzależnione. Może stanowiące trójkąt, o którym za pośrednictwem Kosovsky Sedgwick wiemy od Girarda? Wszystko u Hemingway’a jest jakby karykaturą, klęską, schyłkiem męskiego pragnienia homospołeczności, o której pisała Kosovsky Sedgwick. Cały dotychczasowy porządek wywrócił się im do góry nogami. Ojoj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz