wtorek, 15 lutego 2011

I’m not real, I’m just a paper doll, can you feel, I’m not a boy or girl…

Czytając artykuł Susan Stryker na temat osób określanych mianem transgender i tego z jakimi trudnościami borykają się w życiu, a także – w jak okropny sposób inni ludzie utrudniają im i uprzykrzają codzienne funkcjonowanie (I’m such a goddamned freak. I can never be a woman like other women, but I could never be a man. Maybe there really is no place for me in all creation. I’m so tired of this ceaseless movement. I do war with nature. (…) I’m a self-mutilated deformity, a pervert, a mutant, trapped in monstrous flesh.), przypomniała mi się scena z jednego z moich ulubionych filmów: „Bubot niyar” (Papierowe lalki), Tomera Heymanna. Dokument opowiada historię kilku/kilkorga „transgenderowych” Filipińczyków, którzy w Izraelu pracują jako opiekunowie starych, schorowanych ortodoksyjnych żydów, a wieczorami występują w nocnym klubie jako drag queens. Wzbudzając uczucia na pograniczu litości, pogardy i braku zrozumienia pośród ludzi, którzy nie do końca wiedzą, czy mają do czynienia z kobietą, czy z mężczyzną, walczą oni o akceptację swoich życiowych wyborów. Scena, o której mówię, to moment, w którym Sally (Salvador Camatoy), który/która opiekuje się Chaimem, pokazuje reżyserowi, co dostał/dostała od Chaima na święta: jest to damski kostium – bluzka i spódnica. W ten sposób ów starszy człowiek, wychowany pośród tradycyjnej społeczności żydowskiej, pokazuje najpiękniej, że w pełni akceptuje Sally, która przyjmowana była do pracy jako Salvador. Na marginesie - polecam, osiemdziesiat minut naprawdę dobrego kina.
Ewa Górecka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz